wtorek, 24 maja 2011

NASZA TRASA

Bilet jeszcze nie kupiony, ale to tylko kwestia czasu:) Wyruszamy w październiku 2011, i mimo że mamy czerwiec to 'reisefieber' powoli nas dopada. Ma to związek z wieloma przygotowaniami do naszej wielkiej podroży, dzięki którym czujemy mały przedsmak tego co nas czeka!




Nasza trasa: Warszawa - Tokio
                    Tokio - Pekin
                    Pekin - Hongkong
                    Hongkong - Hanoi (same/bez lotu; Wietnam i Laos na motorach)
                    Ho chi minh  - Manila (Filipiny)
                    Manila - Sydney
                    Sydney - Christchurch
                    Christchurch - Santiago
                    Santiago - Buenos Aires
                    Buenos Aires - Sao Paulo
                    Sao Pauo - Fortaleze (plus lot wewnętrzy do Amazonii)                    
                    Fortaleze - La Paz
                    La Paz - Lima (same)
                    Lima - Bogota
                    Bogota - Gwatemala
                    Gwatemala - Cancun
                    

Wspomnienie z Namibii

Dziesiejszy dzień spędziłyśmy w wiosce ludu Himba (koczownicze plemię, zamieszkujące  północno-zachodnią część Namibii). Od razu znalazłyśmy sobie przewodnika-opiekuna, a właściwie to on od razu znalazł nas  - młody, prosty chłopak, bez przednich zębów (jak sie później okazało wybijanie przedniego uzębienia należy do rytuału plemiennego i wygląd taki uchodzi za estetyczny i higieniczny). Pierwsze pytanie, które nam zadał : “Czy mamy męża i ile mamy dzieci?”, następne: “W jakich językach mówimy?”. Przed usłyszeniem odpowiedzi, szybko sam pochwalił się, że mówi w sześciu. Już wtedy nie było to dla nas zaskoczeniem (obecnie językiem urzędowym w Namibii jest angielski, a do 1990 były nimi niemiecki i afrikaans; oprócz tego w tym rozległym, ale nielicznie zaludnionym kraju można się doszukać kilkanastu innych języków regionalnych – jak ovambo, którego używa 48% ludności czy herero). To co nas zdziwiło tego dnia, to to jak poprawnie powtarzał polskie słowa, zdania, nawet te uchodzące za trudne. Jak widać po opanowaniu tylu różnych języków, nawet wymowa polska nie jest żadnym wyzwaniem. Od razu przeszła nas myśl, że gdybyśmy nie znały angielskiego byłoby nam wstyd. Zarazem jednak niepokoiło dlaczego nie czujemy zażenowania tym, że nie umiemy nic w żadnym z języków regionalnych. Czy jesteśmy przeniknięte jakąś formą europocentryzmu i w każdym miejscu język europejski będzie dla nas ważniejszy niż język ludu czy kraju, w którym właśnie gościmy?
            Do Swakopmund dotarłyśmy późnym popołudniem. Miasto mało afrykańskie, czułyśmy się tam raczej jak w Niemczech, co tam akurat nie pasowało. Architektura jak z Sopotu, ulice z nazwami niemieckimi (Bismarc Strasse), ludzie rozmawiają po niemiecku. Oprócz tego, masa niemieckich turystów. Łatwo sobie wyobrazić jak szybko nas tam nie było, niestety nie miałyśmy nawet szansy sprawdzenia naszych językowych umiejętności z niemieckiego, które to od czasów liceum pozostały nietknięte:)




            Dziś odlatujemy, wracamy do Europy. Za czym będziemy tęskić? Na pewno za światłem, słońcem (w perspektywnie mamy ociekający deszczem Londyn), za naturą, przestrzeniami, za zwierzętami, za różnorodnością (natury, ludzi, języków), za zachodami słońca, za przygodą!

Językowy wielki mur, czyli czego możemy spodziewać się w Chinach?

“Język zdał mi się w tym momencie czymś materialnym, czymś istniejącym fizycznie, murem, który wyrasta na drodze i nie pozwala iść dalej, zamyka przed nami świat, sprawia, że nie możemy się do niego dostać. Było coś przykrego i poniżającego w tym uczuciu” (R. Kapuściński, Podróże z Heordotem)





Chiny to kraj, którego obawiamy się najbardziej. Prawie każdy kto tam był, miał problem językowy. Pytałyśmy znajomych jak radzili sobie z komunikacją w tym państwie, jednak odpowiedzi typu „w sumie to nie wiem, radziłem sobie jak mogłem“ albo „pokazywałem lokalnym ludziom te ich krzaczki“ zupełnie nas nie usatysfakcjonowały. Jak możemy przygotować się przed odwiedzinami Wielkiego Państwa Środka?
Kiedy na poważnie rozpoczęłyśmy przygotowania do podróży dookoła świata, pomyślałam sobie, że najwyższy czas rozpocząć naukę chińskiego. Kiedy jednak zajrzałam do licznych portali internetowych opisujących podstawy tego języka, na przykład „chiński dla idiotów“ lub „chiński dla opornych“, nie mogłam się powstrzymać przed myślą że chiński jest językowym Wielkim Murem. Wydawałoby się wręcz, że to lingwistyczna bariera językowa wzniesiona po to, by zatrzymać obcych na zewnątrz. Co jest nie tak z alfabetem łacińskim? Czy alfabet, który wykorzystuje dwadzieścia sześć liter, naprawdę nie wystarcza? Z tych dwudziestu sześciu liter możemy stworzyć bardzo wiele słów, nawet bardzo długich (Konstantynopolitańczykowianeczka). Muszę dodać że jestem fanką stawiania sobie lingwistycznych wyzwań. Zawsze chwalę się że potrafię porozmawiać w pięciu językach, a ich nauka sprawia mi wiele radości. Jednak tuż po rozeznaniu się na czym polega chiński okazało się, że nie mam żadnych szans na opanowanie go w najbliżym czasie.
Pierwszym problemem są chińskie znaki. Jest ich dwadzieścia tysięcy! Podobno do komunikowania się wystarczy „jedynie“ siedem tysięcy. Trzy tysiące wystarcza, żeby zrozumieć artykuł w gazecie. Zawsze myślałam, że chiński znak to piktogram i żeby zrozumieć jego znaczenie trzeba właściwe odczytać obrazek (lub przynajmniej jest on trochę podobny do znaczenia). Jest to oczywiście nieprawda. Większosć znaków chińskich to wyjątkowe mieszanki składników fonetycznych i semantycznych. Są to unikatowe kompozyty znaczeń i dźwięków. Ponieważ człowiek nie jest w stanie wydać dwudziestu tysięcy unikatowych odgłosów (chociaż teraz to już nie wiem jak to jest z Chińczykami), wprowadzono jeszcze tony (prawopodobnie po to, żeby żaden obcokrajowiec nie był w stanie się nauczyć tego języka). Istnieją cztery główne tony, a to oznacza, że jeśli wydałabym takie same dźwięki w czterech różnych tonach, to wyrażałabym cztery zupełnie inne znaczenia. W związku z tym nie wiem nawet czy będziemy mogły coś Chińczykom przeczytać, gdy się zgubimy.
Żeby życie nie było zbyt proste, chińskiego jest wiele odmian. Jest oczywiście język mandaryński, którym się mówi w Pekinie. W Szanghaju natomiast ludzie mówią szanghajską odmianą języka wu. Gdy pojedzie się jeszcze dalej na południe, do prowincji Guangdong i do Hongkongu (a te miejsca także obejmuje nasza trasa), wkroczy się w świat kantończyków, który również podobno zalicza się do chińskiego, ale jest zupełnie niezrozumiały dla tych, którzy znają wu i mandaryński. Isnieje jeszcze siedem innych dużych grup językowych, a w każdej jest mnóstwo dialektów nazwanych fangyan, czyli „mową miejscową“. A są jeszcze oczywiście poddialekty. 
Ciekawe jak sobie poradzimy? Jednym z pomysłów jest zaopatrzenie się w słowniczek z podstawowymi zwrotami w języku chińskim, zawsze można je pokazać. Innym rozwiązaniem jest porozumiewanie się na zasadzie pokazywania: gestykulowanie, wskazywanie palcem na mapie. Podobno Chińczycy mają nawet inny system pokazywania liczb na palcach! Myślałam też o kupnie elektronicznego translatora, uławiającego tłumaczenie zdań w wielu językach. Czy maszyna jest w stanie ułatwić komunikację na obczyźnie? Mam nadzieję, że nasza podróż pozwoli nam odpowiedzieć na wszystkie te pytania.